Pół-człowiek, legenda w pełni



Hej, hej, tu NBA!

Dokładnie, nie będzie tutaj tematu związanego z Ekstraklasą, ani nawet z piłką nożną. Przez długi czas mojego życia byłem związany z koszykówką, oglądałem z zapartym tchem powtórki z meczów NBA lub zarywałem noce, żeby obejrzeć te emocjonujące wydarzenia na żywo. Było wiele czynników mojego zakochania w koszykówce, ale jednym z najważniejszych był bohaterem dzisiejszego tekstu. Oczywiście, wszystko po kolei.

Trenowałem wtedy piłkę ręczną i byłem środkowym rozgrywającym. W wolnym czasie od szkoły czy treningów ogrywałem wiele różnych tytułów gier komputerowych - jedną z moich ulubionych pozycji był Warcraft III, oczywiście znalazła się tam też FIFA czy gry z serii GTA. Miałem to szczęście, że moje zainteresowanie podzielał jeden z moich wujków, co oznaczało, że zapewniał mi stały dostęp nowych tytułów do ogrywania. Tym właśnie sposobem, w moje ręce wpadło kiedyś NBA 2k10, na którego okładce pojawił się groźnie wyglądający i pociągający się za koszulkę Kobe Bryant. Kompletnie oczarowała mnie atmosfera symulatora koszykówki - lśniące parkiety, tryb kariery, zabawa w generalnego menadżera i wymienianie całego składu drużyny lub wybieranie, w tak zwanym Fantasy Drafcie, zespołu złożonego ze słabiej ocenianych koszykarzy. Wszystko to zbiegło się z budową orlika w pobliżu mojego miejsca zamieszkania. Zacząłem chodzić na boisko i odwzorowywać ruchy podpatrzone w NBA 2k. Rzucać tak, jak różni koszykarze z gry (pamiętam jak dziś wszystkie rzuty, które trafiłem stylem z kieszeni à la Kevin Martin) i krzyczeć przy tym ich nazwiska. Naśladować sposób w jaki kozłowali, wykonywali dwutakty, a nawet ich przygotowania do wykonania rzutu wolnego. Bardzo szybko gra na wirtualnym parkiecie i całkiem realnym tartanie okazała się nie być wystarczająca. Chciałem oglądać zmagania amerykańskich drużyn, ale NBA nie było wtedy tak szeroko dostępne jak teraz, szczególnie dla dzieciaka bez swojego budżetu. Zrobiłem jedyne, co mogłem zrobić w zaistniałej sytuacji - odpaliłem Youtube. Pomiędzy materiałami z Jordanem, Shaqiem czy innym Kevinem Garnettem trafiłem na prawdziwego artystę. Człowieka z niespotykaną dla mnie nigdy wcześniej plastyką ruchów. Obejrzałem konkurs wsadów z roku 2000. 


Zobaczyłem, że można przeskoczyć wielkoluda o wzroście grubo ponad dwóch metrów (zupełnie przypadkiem, to wydarzenie ma dzisiaj swoją 24 rocznicę). Przejrzałem wszystkie możliwe składanki z najlepszymi akcjami i kolejne alley-oopy nie z tej ziemi wbijały mnie w fotel. Wszystko to popijane przez mnie cytrynowym Liptonem z puszki i podżarte małymi chipsami, kupionymi w trakcie powrotu z boiska, sprawiło, że chciałem grać w koszykówkę. Najlepiej zawodowo, tak samo jak mój idol - Vince Carter. Tak zaczęła się piękna historia, a ja starałem się oglądać jak najwięcej jego występów. Rzut na zwycięstwo w barwach Mavericks, kiedy to dzięki niemu wygrywali trzeci mecz ze Spurs? Do dzisiejszego dnia mam ciarki, kiedy o tym myślę. Pamiętam dokładną stopklatkę z tego momentu. Nadeszły potem czasy bicia rekordów długowieczności przez Vince'a i może grał coraz mniej, ale ja nadal starałem się oglądać każdy mecz Atlanty, aż do samego końca. Moim ogromnym marzeniem było zobaczenie Cartera w akcji, na żywo. Doświadczenie tego samego błysku parkietu, który znałem z gry studia 2k. Minęły już cztery lata od kiedy Vinsanity skończył karierę. Nigdy nie będzie mi dane spełnić mojego amerykańskiego snu, ale już niedługo wydarzy się coś ogromnie ważnego. Ważnego dla samego Cartera, ale także dla mnie. Już trzynastego października Vince otrzyma pomarańczową marynarkę i wejdzie do Galerii Sław. Dołączy do grona najbardziej znakomitych osób w historii tego sportu. Niecałe trzy tygodnie później, drugiego listopada, pod sam sufit Scotiabank Areny powędruje koszulka z piętnastką na plecach. Już nikt, nigdy nie założy tego numeru dla Raptors. Zasłużona nagroda dla człowieka, który wykonał ogrom roboty dla koszykówki w Kanadzie.

To nie jedyne miejsce, w którym nikt więcej nie założy koszulki z numerem 15. Dzień przed urodzinami Vince'a, 25 stycznia, jego jersey zawiśnie pod kopułą Barclays Center. Aż trudno uwierzyć, że ten człowiek ma już prawie 48 lat. New Jersey Nets zdążyli przenieść się na Brooklyn, ale dziedzictwo Cartera w tej organizacji pozostanie wiecznie żywe, niezależnie od lokalizacji.

Niesamowite jest to, jak ważnymi postaciami w naszym życiu potrafią być osoby, które nawet nie wiedzą o naszym istnieniu. Ja cały czas z dumą, będę nosił jerseye Vince'a i już do końca życia pamiętał, jak wspaniałym był sportowcem. Wiadomo, że każdy z nas jest tylko człowiekiem, ale niektórzy mają w sobie ten boski pierwiastek. 

W końcu nie każdy zasługuje na to, żeby nazywać go Half-Man, Half-Amazing.


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Najbardziej utytułowane zespoły na peryferiach futbolu #1 - Europa

GOOD START: Zapowiedź 15. kolejki Ekstraklasy

Pucharowe szaleństwo - żółtodzioby na kierownicy